O tym, jak duży wpływ mają na nas filmy i seriale niech świadczy
fakt, że wiele zwrotów i sformułowań pochodzących z małego lub
dużego ekranu weszło do oficjalnego języka. Dziś nawet nie
zdajemy sobie sprawy z ich pochodzenia, więc warto udać się do
samego źródła. Zaczniemy od… seksownej (w każdym razie według niektórych) mamuśki.
Obawiam się, że
Jennifer Coolidge grająca w 1999 roku matkę Stiflera w popularnej
komedii „American Pie” była młodsza niż niejedna osoba czytająca
ten artykuł. Tak czy inaczej hojnie obdarzona przez naturę
rodzicielka jednego z bohaterów tego filmu wzbudzała niezdrową
fascynację u jego napalonych rówieśników. Zapomnijcie o dymaniu
szarlotki czy umieszczaniu instrumentów dętych w
niewłaściwych otworach ludzkiego ciała –
ta produkcja zostanie
zapamiętana z zupełnie innego powodu.
Postać przysadzistej pani
Stifler sprawiła, że do oficjalnego obiegu w języku weszło
pojęcie MILF, czyli „Mom, I would like to f*ck” („Mamuśka,
którą chciałbym puknąć”). Wyraz ten pojawił się w jednej ze
scen odbywającej się podczas imprezy, na której rozmarzone
chłopaki kontemplują zdjęcie mamy swojego kumpla.
https://www.youtube.com/watch?v=_btXE0aUX5U
Paparazzo to raczej
negatywne określenie fotografa dybiącego na celebrytów,
najczęściej znajdujących się w jakiejś intymnej lub niezręcznej sytuacji. Ten typ dziennikarskiej
hieny zazwyczaj współpracuje z magazynami plotkarskimi i wszelkiej
maści reprezentantami prasy brukowej. Czemu ten wyjątkowo
pogardzany zawód ma włoską nazwę? Ano dlatego, że tak naprawdę
Paparazzo to… imię.
Tak właśnie zwał się nachalny fotograf,
który w 1960 roku pojawił się w filmie Federico Felliniego pt.
„Dolce Vita”. Bohater ten był tak natrętny i irytujący, że
dość szybko jego właśnie imieniem zaczęto określać każdą
osobę parającą się takim zajęciem.
Spam to niechciane
reklamy masowo zapychające nam skrzynki elektroniczne. Spam to też
szynka wieprzowa produkowana przez amerykańskie przedsiębiorstwo
Hormel Foods, a sama nazwa ma się wywodzić od słów
Spiced H
am lub
Shoulder
Pork and H
am. Firma ta zrobiła zawrotną karierę podczas II wojny światowej, kiedy to zaopatrywała amerykańskich żołnierzy
w mięsne konserwy. Co mają jednak puszkowane świńskie zwłoki do
upierdliwych maili? Najprawdopodobniej źródłem jest tu twórczość kabaretu
Monty Pythona!
W jednym z wybitnie wręcz absurdalnych skeczy
klientka pewnej restauracji usiłuje zamówić danie, które nie
zawierałoby wspomnianej mielonki, co okazuje się zadaniem wręcz
niemożliwym do wykonania. Tym bardziej że grupa wikingów
stołująca się w tej knajpie chóralnie skanduje:
„Spam! Spam!
Spam!”. Wieprzowina z puszki jest dla nieszczęsnego gościa
jadłodajni czymś równie niechcianym, co reklamowy spam
wylewający się na nas za każdym razem, gdy zaglądamy do naszej
skrzynki odbiorczej.
https://www.youtube.com/watch?v=nbN-L-SMt2c
Ofiarami tego
przykrego zjawiska padają zazwyczaj mężczyźni, którzy za cel
swoich romantycznych westchnień stawiają pozbawione empatii
wywłoki. Te starają się ignorować ewidentne sygnały dotyczące
intencji drugiej osoby i robią z nieszczęsnego adoratora
„przyjaciela” – takiego, któremu można się zwierzyć,
potraktować jako szofera, jucznego muła, malarza pokojowego czy
poradnię psychologiczną.
Określenie to
trafiło do uzusu za sprawą serialu „Przyjaciele” i odcinka, w
którym zakochany w Rachel Ross wysłuchuje jej osobistych zwierzeń,
ewidentnie licząc na to, że jego „przyjaciółka” wreszcie
dostrzeże w nim mężczyznę, a nie bliskiego kumpla. Jego nadzieje
rozwiewa Joey, który tłumaczy koledze, że ten trafił już do
„friend zone” – pułapki, z której wcale tak ławo się nie
wydostanie.
https://www.youtube.com/watch?v=c7H-CGdxmy0
Zwrot ten dopiero
niedawno zaczął być stosowany w języku polskim, mimo że pojęcie
„jumping the shark” od wielu już lat funkcjonuje w krajach
anglojęzycznych. Tego wdzięcznego sformułowania używa się w
momentach, gdy film czy serial wyraźnie zaczyna cierpieć na
scenariuszową kulawość, która to ciągnie fabułę danej
produkcji w odmęty żenady i niedorzeczności. Określenie to
rozsławione zostało przez radiowca Jona Heina. Poświęcił on temu zjawisku nie tylko sporo czasu antenowego, ale i
napisał na ten
temat książkę oraz stworzył stronę internetową dla
filmomaniaków.
No dobra, ale skąd w ogóle te skoki przez rekina? Ano z serialu
„Happy days”. W
1977 roku premierę miał odcinek, w którym jeden z bohaterów,
Fonzie, aby zademonstrować swoją odwagę, skacze na nartach wodnych
nad uwięzionym w wydzielonej części akwenu rekinem ludojadem. W
rzeczywistości numer ten został umieszczony w serialu nie tyle co z
braku kreatywności scenarzystów, ale raczej po to, aby pokazać
doskonałe umiejętności sportowe Henry’ego Winklera – aktora,
który wcielił się we wspomnianą postać.
A ten wyraz często
usłyszeć można u polskich recenzentów filmowych. Jest to
określenie stosowane w stosunku do popularnych zabiegów brutalnego
ucinania ekranowej akcji w momencie największego napięcia –
najczęściej w chwilach, gdy
bohater jest o krok od śmierci. Tę
tanią sztuczkę stosuje się obecnie głównie w serialach, kiedy to
tuż przed finałem danego odcinka zdarza się coś, co pozostawia
rozentuzjazmowanych widzów w niepewności co do dalszych losów ich
ulubionych postaci.
Często za źródło tego wyrazu wskazuje się na powstały w
latach 70. ubiegłego wieku serial „Some Mothers Do 'Ave 'Em” i
odcinek, w którym auto dwójki bohaterów jadących na piknik stacza
się w stronę skalnego uskoku i zawisa,
balansując na krawędzi klifu.
W rzeczywistości źródło tego
słowa jest starsze o sto lat! Otóż w latach 1872-1873 w Wielkiej
Brytanii wydawana była powieść Thomasa Hardy’ego pt. „A Pair
of Blue Eyes”. Książka wydawana była fragmentarycznie, a któryś z kolei tom kończy się sceną, w której jeden z bohaterów wisi nad
przepaścią, czekając już tylko na to, aż zabraknie mu sił i nieszczęśnik runie w dół.
Dopiero jakiś czas później czytelnicy dowiedzieli się, że w
ostatnim momencie mężczyźnie pomogła jego kochanka, rzucając mu
linę wykonaną… ze swojej bielizny.
Kilerrr, ale
ty masz zajebiste pekaesy! – wymruczała, nagrzana niczym dzik
na żołędzie, żona Siary do ekstaksówkarza Jurka. Oczywiście nie
jest żadną tajemnicą, że to Juliusz Machulski – reżyser filmu
„Kilerów 2-óch” – spopularyzował ten kolokwialny wyraz, będący
synonimem eleganckich bokobrodów tudzież baków. Czy to jednak
oznacza, że to on, jako scenarzysta, wymyślił „pekaesy”?
Okazuje się, że niekoniecznie.
Istnieją teorie, że ta
nazwa funkcjonowała jeszcze na długo przed powstaniem filmu.
Podobno jej źródłem była moda panująca niegdyś wśród
kierowców marki Jelcz. Mieli oni słabość do zapuszczania obfitych
baków, które pięknie „zgrywały się” z gęstym, okopconym
szlugiem, wąsiwem.
Źródła:
1,
2,
3,
4,
5,
6
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą