Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Władysław Mazurkiewicz - pierwszy seryjny morderca w powojennej Polsce

54 963  
262   22  
Elegancki, elokwentny, bogaty, lubiany i brylujący w towarzystwie krakowskiej, powojennej arystokracji. Te słowa opisują Władysława Mazurkiewicza, zwanego później „Eleganckim mordercą” lub „Mordercą z kwiatkiem”. Podejrzany o zabójstwo około 30 osób. Mordował w czasach gdy łatwo było sprawić, by ktoś zniknął, gdy ludzie nie pytali o zaginionych, bo nie warto było wiedzieć zbyt wiele.


Młodość i interesy z władzami

Władysław Mazurkiewicz urodził się 27 kwietnia 1911 roku w ubogiej rodzinie. Jego ojciec był zecerem i pracował w drukarni. Matka, gdy nadarzyła się okazja, uciekła z facetem, który mógł zapewnić jej lepsze życie, a jakiś czas później popełniła samobójstwo.

Młody Władzio uwielbiał zaczytywać się w kryminałach, już wtedy objawiła się jego fascynacja zbrodnią. Dobrze się uczył, lecz porzucił studia prawnicze i został drukarzem, po czym zatrudnił się tam, gdzie ojciec. Praca w Drukarni Narodowej nie była zajmująca, więc niedoszły morderca miał czas, by zacząć szemrane interesy. Wtedy także narodziła się jego pasja do hazardu, który później stał się motorem napędowym jego przyszłych zbrodni.

Podczas okupacji niemieckiej Mazurkiewicz zbił fortunę. Robił różne interesy z Niemcami i pośredniczył w handlu, bywał też niejednokrotnie za murami krakowskiego getta, gdzie prowadził interesy z Żydami. Najbardziej wzbogacił się na deportacji Żydów z getta. Dzięki temu mógł sobie nawet kupić samochód, który był symbolem pieniędzy i układów z władzami, nawet wśród arystokracji mało osób mogło sobie pozwolić na taki luksus. Lata później, spytany na rozprawie o kontakty z Niemcami, powiedział: „Nie każdy mógł brać udział w zamachu na dowódcę SS w Generalnej Guberni, generała Wilhelma Koppego, podkładać bomby i malować mury. Ja się do tego nie nadawałem”.

Początek morderstw

Początkowo Władysław Mazurkiewicz zdecydował, że zacznie zabijać za pomocą cyjanku, zdobył go w Urzędzie Probierczym, gdzie cechowało się złote pierścionki. Bywał tam u znajomego i podczas jednej z wizyt dokładniej przyjrzał się odczynnikom. W jednym ze słojów był cyjanek. Mazurkiewicz odczekał na dogodny moment i odsypał sobie trochę białego proszku.


Maj 1943

Za pierwszą ofiarę Mazurkiewicz wybrał byłego oficera Wojska Polskiego żydowskiego pochodzenia, Tadeusza Brommera. Zamówił u niego złote monety, którymi ten handlował. Gdy ofiara zdobyła pożądany towar, morderca zaproponował dokonanie transakcji w swoim samochodzie. Wywiózł Brommera za miasto, gdzie zaproponował mu kanapkę z szynką i prawdziwym masłem, które były wtedy towarem deficytowym, oczywiście doprawiając ją wcześniej cyjankiem.

Gdy dostawca monet ugryzł kanapkę, poczuł dziwny zapach i drętwienie w kończynach, dzięki czemu zorientował się, że coś jest nie tak, Wcisnął kanapkę do kieszeni, rzucił monety i zaczął uciekać. Miał szczęście, bo zapach cyjanku jest w stanie wyczuć tylko 20% ludzi (określają go jako zapach gorzkich migdałów). Gdy dotarł do miasta, udał się do lekarza, który stwierdził, że został otruty. Lekarz obejrzał feralną kanapkę i znalazł w niej biały proszek, po czym przekazał ją do krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych, gdzie jednoznacznie stwierdzono obecność cyjanku. Brommer bał się jednak przekazania sprawy policji ze względu na swoje fałszywe dokumenty, które legitymowały go jako Ryszarda Stanieckiego. Postanowił więc samodzielnie odzyskać pieniądze od Mazurkiewicza. Ten z kolei upierał się, że już zapłacił Brommerowi i oddał mu tylko połowę należności.

Grudzień 1943

Po pierwszej nieudanej próbie morderca się nie zraził, zmienił tylko lekko plan działania. Tym razem obrał za cel Wiktora Zarzeckiego, który zajmował się sprzedażą dolarów. Poznał go w karciarni braci Kortów, gdzie Zarzecki sam zaoferował mu swoje usługi na jednym z pierwszych spotkań. Po pewnym czasie trwania znajomości Mazurkiewicz zaproponował Zarzeckiemu „niezły” interes. Powiedział, że ma klienta, który chce kupić 1200 dolarów. Wiktorowi na tę wieść zaświeciły się oczy, nie mógł przejść obojętnie obok takiej okazji. Następnego dnia o godzinie 16:00 spotkali się pod kinem „Świt” i ruszyli w drogę. Zanim dotarli na łąkę w okolicach Pychowic, zdążyło się ściemnić.

Morderca wskazał wielki komin i stwierdził, że tam czeka na niego kontrahent. Wziął dolary od Zarzeckiego i zaczął iść na miejsce spotkania, lecz po paru krokach przystanął. Wyjął termos i nalał do nakrętki herbatę, dosypał cyjanku i cofnął się podając ją Zarzeckiemu. Stwierdził, że nie chce by zmarzł, gdy będzie czekał. Zarzecki od razu wypił wszystko jednym haustem, po chwili wydał z siebie jęk i zaczął bełkotać. Ostatnie słowa przypomniały frazę „Źle się czuję”. Potem wydawał z siebie już tylko nieartykułowane dźwięki, twarz mu poczerwieniała i zaczął z trudem łapać powietrze. Próbował jeszcze rozpiąć kołnierzyk, po czym osunął się w konwulsjach na ziemię i znieruchomiał. Po chwili morderca spytał, czy nic mu nie jest, a gdy ofiara się nie odezwała, trącił ją jeszcze butem dla pewności. Przeszukał kieszenie trupa, gdzie znalazł jeszcze sześć tysięcy złotych i dokumenty, zaciągnął go na brzeg rzeki, po czym wsadził do łódki i pchnął ją, by płynęła z prądem.

Wracał do domu pieszo, drąc dokumenty Zarzeckiego na małe kawałeczki i wrzucając je do Wisły. Ciała nigdy nie odnaleziono. Mazurkiewicz stwierdził, że nikt nawet nie przejął się zaginięciem Zarzeckiego, w karciarni u Kortów co prawda mówiono o tym, ale bardziej w luźnej rozmowie. Zastanawiano się, czemu przestał przychodzić.

Nie wiadomo, ile osób Mazurkiewicz otruł, udowodniono mu tylko te dwa powyższe przypadki użycia trucizny. Później morderca znalazł sobie skuteczniejszą metodę zabijania, która poniekąd przyczyniła się do złapania go. Początkowo używał pistoletu Walther kaliber 7,65, a później zmienił go na pistolet Walther Model 9 kaliber 6,35.

Walther kaliber 7,65

Walther Model 9 kaliber 6,35

Październik 1945

Kolejną zbrodnią popełnioną przez Mazurkiewicza było zamordowanie Józefa Tomaszewskiego. Tomaszewski w dniu zaginięcia wyciągnął ze schowka dwieście tysięcy złotych, żonie powiedział, że ma spotkanie ze znajomym, z którym zrobi świetny interes. Schemat bardzo nam znajomy, nieprawdaż? Później widziano samochód, który wjeżdżał w las niedaleko wsi Brody. W drodze powrotnej kierowca samochodu wyrzucił do rowu spory pakunek, a następnie samochód zakopał się w grzęzawisku za wsią. Chłopi pomogli wyciągnąć auto, a jeden z nich zapamiętał numer rejestracyjny. Gdy samochód odjechał, ludzie znaleźli w lesie ciało, a w pakunku ciuchy i podarte dokumenty Józefa Tomaszewskiego.

Po całym zajściu Mazurkiewicz spotkał się z siostrzeńcem Tomaszewskiego, który był majorem milicji, i zaczął wypytywać, czy wiadomo coś w sprawie zaginięcia Józefa. Major powiedział mu, że jest świadek, który zapisał numer rejestracyjny samochodu prawdopodobnego sprawcy i odczytał mu go. Gdy Mazurkiewicz to usłyszał, szybko udał się do swojego prawnika, któremu powiedział, że w dniu, gdy akurat zginął Tomaszewski, on jechał przez Brody do zakonu benedyktynów w Alwerni, a chłopi pewnie omyłkowo spisali jego numery. Prawnik polecił mu zmienić rejestrację i wyjechać na jakiś czas. Mazurkiewicz miał układy w milicji, więc przesłuchania świadków były prowadzone bardzo tendencyjnie i agresywnie, a wszystkie informacje, które by mogły wskazywać winę oskarżonego były podważane. Po trzech miesiącach prawnik zadzwonił do Mazurkiewicza mówiąc, że czas wracać. Sprawa została złożona w ręce znajomego prokuratora, a dwóch świadków potwierdzi jego wersję wydarzeń. Zakonnik potwierdził obecność Mazurkiewicza w klasztorze, a Agnieszka R. przyznała, że feralnego dnia poprosiła o podwiezienie samochodem do klasztoru pana Władysława. Prokurator nie wnikał, czemu chłopi nie widzieli w samochodzie kobiety i zamknął sprawę.

Maj 1946

Kolejna ofiara Mazurkiewicza to jego sąsiad, zwany królem krakowskiego czarnego rynku. Jerzy de Laveaux zwrócił się do Mazurkiewicza z pytaniem o skórę podeszwową. Morderca stwierdził, że może taką załatwić od pewnego zakonnika. Tym razem znowu powtórzył się schemat z samochodem. Podczas drogi Laveaux wyznał, że ma przy sobie trzydziestodolarówkę i inne kosztowności. Wtedy właśnie samochód Mazurkiewicza zaczął się krztusić. Kierowca zatrzymał samochód i wyszedł, by „zobaczyć co się dzieje”. Okrążył pojazd, po czym strzelił ofierze w tył głowy. Ciało włożył do bagażnika i pojechał nad Wisłę. Tam stwierdził, że poczeka aż odpłyną barki i umilał sobie oczekiwanie kąpielą. Dopiero późnym wieczorem wyrzucił trupa do wody.
W tym momencie robi się ciekawie. Mazurkiewicz zdołał przekonać żonę denata, że ten uciekł na Zachód i więcej się nie pojawi. Był na tyle przekonujący, że oddała mu się, zapominając o swoim mężu.

Mazurkiewicz dostał pracę jako intendent pociągu PCK i wyruszył na parę lat za granicę, nie wiadomo, czy zrobił sobie przerwę od zabijania, prawdopodobnie nie. Po powrocie udało mu się przekonać wdowę Jadwigę de Laveaux i jej siostrę Zofię do oddania kosztowności w tych niepewnych czasach, powiedział im nawet, że jest agentem UB. Oczywiście wszystkie ich kosztowności od razu spieniężył i przepuścił grając w karty.

Maj 1955

Siostry de Laveaux zaczęły się coraz bardziej upominać o swój majątek, który miał być bezpieczny u Mazurkiewicza, więc ten zaprosił je do siebie. Najpierw umówił się Jadwigą, a po dwóch godzinach miała przyjść Zofia. Morderca zawczasu wykuł dziurę w podłodze swojego garażu, która miała przydać się później. Gdy przyszła Jadwiga, zaprosił ją do garażu, gdzie jak twierdził ukrywał kosztowności. Miała pomóc mu przestawić samochód, pod którym miał być schowek. Gdy wsiadła do samochodu i nachyliła się nad kierownicą, strzelił jej w tył głowy. Przeniósł ciało na sofę, która znajdowała się w kąciku towarzyskim w garażu i czekał na Zofię. Gdy ta przyszła i spytała o Jadwigę, Mazurkiewicz powiedział, że poczuła się zmęczona i leży na sofie. Gdy Zofia odwróciła się w stronę, w którą wskazywał, wymierzył pistolet w jej potylicę i wystrzelił. Obie siostry wrzucił do wykutej wcześniej dziury i zabetonował.

Jesień 1955, początek końca

Morderca umówił się w Warszawie ze Stanisławem Łopuszyńskim, omawiali tam przy wódce handel zegarkami i umówili się, że targu dobiją w Krakowie. Od przyjazdu Łopuszyńskiego do Krakowa zaczęły pojawiać się nowe problemy, a to Mazurkiewicz musiał wymienić złotówki na dolary, a to z kolei spóźniał się dostawca. Żeby odwrócić uwagę Łopuszyńskiego, Mazurkiewicz zabierał go do najlepszych restauracji w Krakowie, później pojechał z nim do Zakopanego. W drodze powrotnej do Krakowa pijanego Łopuszyńskiego obudził huk i wstrząs. Po otwarciu oczu zobaczył nad sobą Mazurkiewicza, który mówił, że dla żartów rzucił petardę, tak zwaną żabkę. Głupi żart miał swoje konsekwencje i ofiara wymacała na potylicy ranę. Mazurkiewicz zabrał Łopuszyńskiego do szpitala, gdzie mu ją opatrzono, ten zaś następnego dnia zażądał zwrotu pieniędzy za zegarki, których nie dostał. Mazurkiewicz prosił o wyrozumiałość, tłumaczył, że nie ma pieniędzy i oddał w zastaw swoje dwa samochody. Gdy Łopuszyński wrócił do stolicy, ciągle doskwierał mu ból głowy, gdy poszedł do lekarza, po zrobieniu zdjęcia rentgenowskiego, okazało się, że ma w czaszce kulę.

Dochodzenie i proces

Sprawy dalej potoczyły się lawinowo. Warszawscy policjanci skontaktowali się z krakowskimi, ci z kolei udali się do mieszkania Mazurkiewicza. Gdy go nie zastali, postanowili sprawdzić jego garaż, a tam od razu ich uwagę przykuła jaśniejsza część podłogi. Gdy rozkuli beton i znaleźli ciała sióstr de Laveaux, poszukiwania Mazurkiewicza ruszyły pełną parą. Znaleziono go w jednej z kawiarni w Zakopanem, gdy popijał kawę w jednej z restauracji. Natychmiastowo trafił do aresztu, a jego prawnik odmówił obrony mordercy. W liście napisał takie słowa: „Wobec nieprawdopodobnego i wstrząsającego faktu odnalezienia zwłok, nie czuję się w możności pełnienia nadal obowiązków jego obrońcy. Gdybym podjął się obrony Władysława Mazurkiewicza i tę obronę kontynuował, nawet na przekór bezlitosnej opinii publicznej, mając chociaż cień niepewności co do jego niewinności, sam straciłbym do siebie szacunek”.

Podczas trwającego 10 miesięcy śledztwa znaleziono dowody na wiele morderstw popełnionych przez Mazurkiewicza, ale bezsprzecznie udało się udowodnić mu tylko sześć i do tych sześciu się tylko przyznał. Zebrano ponad 100 świadków, którzy zeznawali w sprawie.


Rozprawa była trudna, chodziły słuchy o powiązaniach Mazurkiewicza z UB, dzięki którym mógł sobie pozwolić na tak śmiałe poczynania, wiedziano o jego koneksjach z władzą. Na jego nieszczęście rozpoczął się okres destalinizacji, nawet jeśli znał tak wysoko postawionych ludzi, ci teraz bardziej martwili się o swoje głowy, a może nawet skazanie Mazurkiewicza było im na rękę.

Sprawa stała się bardzo medialna, pod salą sądową, a także pod budynkiem sądu zbierały się tłumy, wszystkie gazety w Krakowie i w Polsce pisały o sprawie „Mordercy z kwiatkiem”, każdy żądał krwi zbrodniarza powiązanego z władzami, dowodu, że naprawdę kończy się czas stalinowskiego ucisku, dowodu, że da się wygrać z aparatem władzy na drodze sądowej. Na fali rozliczeń UB, Mazurkiewicz musiał zostać skazany, ludzie potrzebowali krwi.


Bardzo ciekawa była linia obrony obrana przez nowego prawnika mordercy. Uważał on, że osoby zabite przez jego klienta były mało znaczące, a nawet szkodliwe dla społeczeństwa, że zabójstwo rodziny de Laveaux znaczyło mniej niż morderstwo rodziny robotniczej, a na taki czyn jego klient, społecznik i osoba uświadomiona politycznie, nigdy by się nie poważył. Więc Mazurkiewicz jest niewinny, a tak poza tym, co nieprawdopodobne – ma zeza, co może rzekomo rzutować na jego psychikę.

Mimo wszystko sąd wydał wyrok, który był ogłaszany przez megafon, tak by ludzie przed budynkiem słyszeli, jak krakowski potwór zostaje skazany. Za handel walutą, posiadanie broni i kilkukrotne zabójstwo Władysław Mazurkiewicz zostaje skazany na śmierć przez powieszenie. Tłum klaskał i wiwatował, mało kto wierzył, że usłyszy taki wyrok, a jednak.

Chwilę przed egzekucją Władysław Mazurkiewicz wypowiedział swoje ostatnie słowa: „Do widzenia, panowie, niedługo wszyscy się tam spotkamy”.


Nawet po wykonaniu wyroku część ludzi nie wierzyła, że został on faktycznie wykonany, twierdzili, że dzięki Urzędowi Bezpieczeństwa Władysław Mazurkiewicz ma się dobrze gdzieś za granicą. Dzięki temu widać, jak ciężko było uwierzyć ludziom w skazanie kogoś, kto w tamtych czasach miał kontakty z władzą.

Niektórzy uważali, że Mazurkiewicz miał słaby charakter, że zabijał strzałem w tył głowy, bo bał się spojrzeć ofierze w oczy, inni zaś twierdzili, że był to sposób, by upewnić się, że ofiara nie uniknie strzału. Osobiście myślę, że osoba ze słabym charakterem nie byłaby zdolna do zabijania tak bezwzględnie, ale to zostawiam już do waszej oceny.

Oglądany: 54963x | Komentarzy: 22 | Okejek: 262 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

19.04

18.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało